W końcu przyszedł czas na własne kimchi – kolejne zdjęcie z archiwum. Zrobione na warsztatach z Agatą, spożyte na początku lipca. Leżakowało w lodówce około 2 tygodni.
Dobór składników warzywnych był niezwykle minimalistyczny. Marchewka, dymka, biała rzodkiew. Za to sos, w którym kisiły się warzywa – niebywale bogaty. Składały się na niego: sos sojowy, młoda cebula (dymka), czosnek, imbir, sól, słodka i ostra papryka oraz bodajże syrop klonowy. Wszystko to było zmiksowane i mieszane z warzywami w nitrylowych rękawiczkach, ze względu na ostrość sosu! Po powrocie z warsztatów ubiłam wszystko ciasno w słoiku, włożyłam do lodówki i tak czekało na powrót do domu wielkiego miłośnika skisłej rzodkwi czyli Sahiba. Był zachwycony zapachem, pożarł ze smakiem. Oddaję mu głos:
„Moim zdaniem było mocno musujące, kompletnie inne niż to, które robi moja mama. Dość pikantne, ale mało czosnkowe i mało kapuściane. A może tam nie było kapusty?”
W punkt, kapusty tam nie było.
„Warzywa były już dość mocno zmacerowane, jak te, które daje się do ryby po grecku.” – dodaje Sahib.
Dla mnie zapach jest odstręczający, choć smak – a spróbowałam kawałek marcheweczki – wspaniały. Przy szeroko otwartych oknach można spożywać. ;)
PS. O łagodnym kimchi, które robiliśmy z Sahibem już we własnym zakresie od początku do końca jeszcze kiedyś napiszę.
No co Ty, spróbowałaś tylko kawałek marcheweczki??? Ja odważnie uczę się jeść kimchi. Moje ubiegłoroczne (pierwsze i ostatnie jak dotąd) było dość łagodne i właściwie - bardzo smaczne, mało cuchnące. Mąż jakoś się nie przekonał, więc pożarłam sama :)
OdpowiedzUsuńŁagodne zajadałam w całości ze smakiem. Z chili mi nie po drodze. ;)
Usuń